29 listopada 2010

Weekend w potrzasku

Swego czasu czytałem historię opisaną przez francuską gazetę „Le Parisien”. 69-letnia emerytka mieszkała samotnie i pewnego dnia zatrzasnęła się w łazience, w której zepsuł się zamek. Kobieta wołała pomocy i stukała w ściany, lecz sąsiedzi myśleli, że to odgłosy wydawane przy jakimś remoncie albo majsterkowaniu. Po jakimś czasie jeden z sąsiadów jednak wezwał policję, zaniepokojony faktem, że starsza kobieta nie otwiera drzwi do mieszkania. Wyczerpaną i wygłodzoną kobietę uwolnili wezwani na miejsce strażacy. Emerytka przeżyła w zatrzaśniętej łazience trzy tygodnie tylko dzięki temu, że piła wodę z kranu.

Historia wydaje się nieprawdopodobna, tymczasem.... W sobotę byłem w pracy. Na ogół nikogo nie ma w biurach, u nas w sobotę się nie pracuje. Ja miałem trochę zaległości więc postanowiłem nadrobić to w dzień wolny od pracy. No i w tym czasie idę za potrzebą. Wchodząc do toalety nagle słyszę brzdęk. Klamka wypadła od zewnątrz, drzwi zatrzaśnięte no i wyjścia nie ma. Pierwsza myśl- okno, wysokość 2 metry to nie taka tragedia. Ale niestety okno okazało się tylko uchylne. Portier siedzi w swoim pomieszczeniu na zewnątrz budynku więc wołania o pomoc nie usłyszy, a mój telefon komórkowy został na biurku. Szansą było wydobyć klamkę szparą pod drzwiami (teraz zauważyłem jak koślawo drzwi zamontowali), ale niestety upadła za daleko. No i co tu zrobić? Wybić okno? Ale to będą straty. Drzwi wywalić z zawiasów? Mimo ich koślawości to nie będzie takie łatwe tym bardziej że otwierają się do środka. Nie pozostało mi nic innego jak czekać do poniedziałku. Myślę sobie że wodę w kranie mam to przeżyję póki nie przyjdą pierwsi pracownicy w poniedziałek około 7 rano. To raptem około 45 godzin czekania.

Jak mi się udało wyjść? Pół godziny majstrowania przy zamku i ocaliły mnie klucze od domu. Płaski klucz od zamka w domu pozwolił mi siłowo przełożyć zakładkę w zamku. Uff, kamień z serca spadł. Weekend w służbowej toalecie nie brzmi zachęcająco. Następnie była obawa czy klucz którym pół godziny próbowałem wydostać się z ubikacji nie został na tyle zdeformowany aby dostać się później do swojego domu.

26 listopada 2010

Ukradzione 5 godzin z życia

No i dziś czytam, że właśnie zmienili trasę jednego autobusu który woził mnie bezpośrednio do pracy. Obecnie jeżdżę i tak samochodem, ale nie jest wykluczone, że za kilka miesięcy wrócę do komunikacji miejskiej. Najpierw linia 63 miała jeździć zmienioną trasą ze względu na korki w związku z remontami. Teraz stwierdzono, że niech już tak na stałe zostanie, bo przecież na zmienionym odcinku można dojechać tramwajem. OK, ale przesiadka jest przesiadką i strata czasu w związku z tym jest bo i trzeba z autobusu do tramwaju dojść przez spore skrzyżowanie ze światłami mało przyjaznymi pieszym i na ten tramwaj jeszcze zaczekać. Jedna głupia zmiana wydłuży mi drogę do pracy o około 6-8 minut. Ktoś powie że banał i mało istotne, ale w miesiącu zabierze mi to 2,5 godziny z czasu pracy i kolejne 2,5 godziny z życia prywatnego. Tylko dlatego, że muszę się przesiąść.

22 listopada 2010

Cmętarz zwieżąt

Jestem dopiero co po przeczytanej książce Stephena King'a "Cmętarz zwieżąt". Przyznaję się, że pierwszy raz chwyciłem za lektury tego autora. Kilka tygodni temu w formie przedbiegów przeczytałem "Rok wilkołaka". Jak dla mnie ta książka to porażka. Rok ma 12 miesięcy, 12 opowiadać o 12 zbrodniach dokonanych przez wilkołaka. Niewiele wspólnego miały, naciągany scenariusz i niestety bardzo przewidywalny koniec. Wiało nudą. Później sięgnąłem właśnie po "Cmętarz zwieżąt".

Zachęciło mnie to jak wszyscy postrzegają Kinga, jako króla horrorów. Zawsze do tej pory czytałem książki Dean'a Koontz'a. No i niestety nie mogłem uniknąć porównań tych dwóch autorów. U Kinga sięgnąłem po "Cmętarz zwieżąt", bowiem niegdyś uważałem to za najlepszy horror jaki kiedykolwiek oglądałem w telewizji. Niesamowita fabuła, napięcie, po prostu na tamte lata świetnie zrobiony film. Książka... niestety rozczarowała. Przez niemal 350 z 420 stron zaledwie trzy ofiary śmiertelne. Nie abym książkę oceniał w perspektywie ilości trupów. Ale tak naprawdę nic wielkiego się nie dzieje. Dopiero ostatnie 70 stron przypomina mi książki Koontz'a. Tajemniczość, niewytłumaczalne zjawiska, atmosfera grozy, napięcia. Chociaż tak naprawdę ponownie mocno przewidywalny zwrot akcji. W ciągu ostatnich kilku kartek więcej śmierci, krwi i grozy niż przez całe dotychczasowe zmagania się ze zwykłą opowiastką. Jak dla mnie mało. Troszkę się zawiodłem.

Szukałem dobrego horroru, ale nie udało się go znaleźć. Można by ewentualnie dopatrywać się głębszego przesłania w treści powieści. Tego, że śmierć jest tym co niestety wszystkich nas czeka bez względu na to czy mamy 85 lat czy 2 lata. Nie wiemy gdzie ona czyha, kiedy nas złapie. Śmierć to też smutek i ból najbliższych. Nie zawsze z nią się zgadzamy, chcemy cofnąć czas i odwrócić losy życia aby uniknąć najgorszego. Może tutaj właśnie King daje nam wiele do myślenia, może chce nas przygotować na to że najbliżsi kiedyś odejdą. Mimo wszystko jak wspomniałem, nie tego szukałem w takiej książce. No cóż. ciężko będzie mi się przekonać do tego autora. Jeśli faktycznie większość książek jest takich jak "Cmętarz zwieżąt", to raczej ja w nich gustować nie będę. Tylko nie wiem dlaczego King nazywany jest królem horrorów, bo jak dla mnie przy twórczości Koontz'a wypada blado.


19 listopada 2010

Dzień Toalety

Właśnie w internecie doczytałem, że 19 listopada na całym świecie obchodzony jest jako Dzień Toalety. Choć brzmi zabawnie- organizatorzy tego dnia mają właściwą motywację. Chcą bowiem pokazać światu, że na naszym globie wciąż żyją setki tysięcy ludzi, którzy nie mają dostępu do podstawowej infrastruktury sanitarnej.

Zatem zastanówmy się jak to wygląda w przypadku miasta Poznania. W końcu nigdy nie wiadomo kiedy chwyci nas nagła potrzeba skorzystania z tego dobrobytu. Otóż na myśl przychodzą mi jedynie publiczne toalety na Starym Rynku, pod Rondem Kaponiera, na Rynku Jeżyckim i... właściwie na tym koniec. Nie wiem jak wygląda kwestia toalety przy Katedrze gdyż niedawno była w remoncie. Więc ogólnie mówiąc "śmierdząca sprawa" z tymi publicznymi WC. Pomijam fakt, że zawsze można skorzystać z ubikacji w galeriach handlowych, w centrum jedynie Kupiec Poznański oraz Stary Browar, także dworzec PKP i PKS. Niestety restauracje czy puby często mają dostępne tylko dla swoich klientów, osoby z zewnątrz nie są pożądane nawet za dodatkową opłatą. Kiedyś jeszcze były publiczne szalety na Placu Wolności (na tyłach EMPiKu), na Placu Wiosny Ludów, na Placu Wielkopolskim, na ul. Libelta pod wiaduktem kolejowym. Więc ogólnie tak naprawdę nie ma wielu miejsc gdzie można iść za potrzebą. A nie wierzę, że nie jest to problemem nurtującym Poznaniaków. Nikt w swojej kampanii wyborczej nie wspomniał o tym, a bo i kto by się tym przejmował. A przecież to także wizytówka miasta.

17 listopada 2010

(Nie)ruchome schody

Są czasem takie rzeczy które mocno drażnią. Wydają się zupełnie banalne, ale zachodzą za skórę. Mianowicie denerwuje mnie zachowanie w Polsce na... ruchomych schodach.

Czy my naprawdę mamy w naszym kraju aż tak dużo czasu? Dlaczego gdziekolwiek u nas w Polsce jadę ruchomymi schodami zawsze na nich się stoi. Tylko w Polsce się z tym spotkałem. Słynne londyńskie "Keep right" w metrze pokazuje, że tak naprawdę ludzie się spieszą, cenią sobie czas i pomimo wygody jaką są ruchome schody nie można sobie pozwolić aby tkwić na nich w bezruchu.

Wczoraj ponownie spotkałem się z tym w markecie. Wchodzi parka na tzw. ruchomą taśmę (nawet nie schody- nie trzeba podnosić nóg). Przed nimi pustka na około 20 metrów, za nimi ja. A oni stoją, stoją i się wleką tą taśmą podczas gdy już dawno by zeszli. Za chwilę wracam taśmą w górę. Stoi kołkiem 5 osób. Nikt nie zrobi kroku. Do samego końca muszą wyczekać aż łaskawie podjadą do góry. Nygustwo? Wygoda? Nie wiem, nie umiem tego wytłumaczyć. Przecież wszędzie na świecie obowiązuje zasada: Wchodząc na schody, przesuń się na ich prawą stronę. Lewą zostaw wolną dla tych, którym się spieszy.

9 listopada 2010

Witaminy

Wczorajszy dzień.
- 4:50 pobudka. Czyli jak zwykle w powszedni dzień. Nawet nieźle się wstawało bo i noc całkiem dobrze przespana. Niestety po chwili robię wszystkie czynności nieco ospale i flegmatycznie.
- 6:45 wychodzę z domu. Kilka minut później niż zawsze. Wystarczyło aby załapać się na początek porannego szczytu komunikacyjnego.
- 7:20 docieram do pracy. Ledwo kilka minut dłużej zajęły mi poranne obowiązki, a spóźnienie sięgnęło kilkunastu. Mimo wszystko mam ogromną werwę do pracy.
- Pracuję na 90% możliwości. To znaczy oczy dookoła głowy, pracuję wytężenie, nie zajmuję się sprawami pozazawodowymi. Ogólnie spory galimatias jak na poniedziałek
- 13:00 czuję się wyeksploatowany. Zaczynam się gubić, nie pamiętam co przed chwilą miałem zrobić. Wykonuję czynności bezmyślnie- zupełnie absurdalne. Mam wrażenie że narasta presja czasu na banalne czynności. Po prostu czuję zmęczenie
- 15:15 koniec pracy z poczuciem że dziś mało zrobiłem. Jest niedosyt ale jednocześnie ulga że wychodzę
- 15:40 mierzę sobie ciśnienie 153/86. Ponownie podwyższone
- 16:35 wracam do domu. Żona przygotowała pyszny obiadek, chwilka spokoju, oddechu, odpoczynku
- 20:20 usypiam córeczkę. Nie wiem kiedy zasnęła, bo ja wcześniej odpłynąłem
- 21:15 żona mnie budzi. Kąpiel, chwilę biorę się za książkę, ale oczy ponownie się kleją.
- 23:00 chyba mniej więcej ta godzina, bo nie pamiętam kiedy padam na poduszkę.

Niby dzień jak codzień. Praca, popołudniowy spokój w domu, bez pędzenia gdzieś na konkretną godzinę. A mimo wszystko czuję że brakuje mi powera. Czegoś takiego co pchnęłoby mnie do działania. Zmęczenie w pracy już przy poniedziałku (to co będzie pod koniec tygodnia?), zasypianie nad książką, drzemka przy usypianiu córki. Wyraźnie czegoś mi potrzeba. Moja żona zamówiła mi witaminy. Nigdy takich nie brałem, a może faktycznie są niezbędne. Może to pogoda, zmiana czasu, przesilenie jesienne, może sprawa podwyższonego ciśnienia? W każdym razie drażni mnie czasami moja niemoc. Zobaczymy jak będzie właśnie po witaminach. Kojarzyły mi się one zawsze ze starszymi osobami. A może po prostu wchodzę w wiek kiedy na pewne rzeczy należy zwrócić baczniejszą uwagę?

5 listopada 2010

Dwa światy

Na ogół wygląda to tak:

I. Jesteśmy umówieni do lekarza na 15:30. Wyjeżdżamy ze spokojem bo na miejscu czeka na nas miejsce parkingowe, strzeżone, zadaszone, osłonięte od wiatru. Warunki atmosferyczne nie są nam groźne, bowiem z samochodu wychodzimy na suchy beton i idziemy do windy. Drzwi otwierają się na piątym piętrze. Wnętrze przytulne, jaskrawe kolory ścian, wykładzina dywanowa na podłodze, pomieszczenia klimatyzowane. 
W recepcji siedzi miła, młoda osoba, nienagannie ubrana, zawsze w białej bluzce. Grzecznie mówi "dzień dobry" pyta o personalia. Następnie wskazuje odpowiedni gabinet po czym dzwoni do lekarza na biurko informując że przyszła pacjentka na 15:30. W tym czasie zozpłaszczamy się, kurtki chowamy do szafy na wieszaki; małe dla córeczki, duże dla dorosłych, wszystko schludnie schowane. W tym czasie córka już rozkłada się z zabawkami na podłodze lub przy dziecięcym stoliczku. Dużo przestrzeni aby wózkiem z lalą pojeździć, rozstawić całą kolekcję gumowych zwierzaków, czy puszczać samochody. Są kredki, malowanki, zabawki edukacyjne. W poczekalni najczęściej pusto, maksymalnie 1-2 osoby. 
Nie później jak na umówioną 15:30 lekarz prosi nas do gabinetu. Nie pyta o nic. Wie kto wchodzi, pani doktor już przygotowana zna historię dziecka. Wszystko w komputerze. Nie pyta o wyniki- w swoim czasie wszystko przyszło i automatycznie wpisało się w elektroniczną kartotekę. Podobnie z konsultacjami specjalistów. Nie szuka, nie pyta, lecz skupia się na pacjencie, bo cały obraz ma przed sobą- na monitorze. Miło, uprzejmie, zawsze doradzi, odpowie na pytania. Dziecko często wychodzi z upominkiem. Kieruje do kolejnego specjalisty? Nie ma problemu, wychodząc podchodzę do rejestracji. Mogę wybrać dzień, godzinę, czasami i lekarza- to co mi odpowiada najlepiej. W domu bez problemu mogę wizytę odwołać, zmienić. Nie ma w przychodni lekarza o takiej specjalności- nie ma problemu kierują nas do specjalisty na zewnątrz. Ale wówczas to już państwowa służba zdrowia i jest inaczej...

II. Wczoraj wyjeżdżamy wcześniej bo nie wiem dokładnie gdzie jest przychodnia. Deszcz zacina, wszędzie mokro, ale znajduję na ciasnej uliczce wolne miejsce do zaparkowania. Niestety w kałuży. Wychodzę na trawnik pełen psich odchodów, środkiem prowadzi wydeptana ścieżka. Obecnie zabłocona. To jedyne dojście do przychodni. Omijając kałuże, błoto i psie pamiątki z dzieckiem na ręku docieram do bramy. Okazuje się że to przyszpitalna przychodnia. Lekki dreszczyk emocji. Wchodzimy. 
Po lewej stronie jakaś wielka lada a za nią siedzą dwie babcinki. Pierwsza myśl to babcie klozetowe- tak to wyglądało. "Jak do Nowaka to na lewo iść" mówi jedna z babć. Nie wiem kim jest Nowak więc mówię że ja do kardiologa dziecięcego. Czyli jednak nie do Nowaka. Pani wypytuje o wszystkie dane, coś tam za ladą pisze- nie wiem, nie widzę. Po czym podaje mi szarą kopertę, kartkę z początku kartoteki i na kartoniku napisany numerek 3. Dobrze że byliśmy pół godziny wcześniej, okazało się bowiem, że od  15:30 dopiero przyjmuje i tutaj obowiązuje rejestracja. A więc będę czekać. "Proszę na prawo pod pokój nr 4" słyszę, więc idę. Skręcam w prawo a tam korytarz szerokości może 1,5 metra, długości 10 metrów. Są już inni pacjenci- czekają. Rozbieram się- na ścianie powieszona garderobianka z haczykami do powieszenia kurtek. Połowy haczyków nie ma, odnajduję w miarę stabilny aby kurtka nie zleciała Strasznie gorąco, bo krzesełka ustawione przy samych kaloryferach. Odstawiam krzesło na bok, bo przecież tutaj gorzej jak w saunie. Córeczka zwiedziona- nie ma zabawek, nie ma stolików dziecięcych, a na zimnej posadzce błoto z dworu. Raptem na parapecie jakieś ulotki leżą- może tym zająć dziecko? 
Coraz więcej ludzi się schodzi, a  tu raptem 15 metrów kwadratowych. Naliczyłem w pewnym momencie 24 osoby i do tego 8 krzesełek i szafa. Ciasno! Przyszła mama z niespełna miesięcznym dzieckiem. Nie ma gdzie usiąść (ja i tak później już stałem), dziecko kładzie w nosidełku na podłodze przy kaloryferze. Na szczęście maluch spokojnie śpi. Podchodzi inny, starszy chłopiec i zagląda do nosidełka, co chwilę kaszle. Nawet buzi nie zasłania nad niemowlakiem. Inna dziewczynka próbuje nawiązać kontakt z moją córeczką. Jeszcze gorzej kaszle- straszny dźwięk. Jej matka nie reaguje, Boże co ona w sobie nosi. Zaraz, zaraz czy ja przyszedłem do specjalisty czy do gabinetu dzieci chorych? Pojawia się lekarka. To kolejna wiekowa babcia, mam wrażenie że dzieci będą się jej bać. Kamienna twarz, włosy natapirowane. W między czasie kilkakrotnie gaśnie światło. W szpitalu obok ponoć remont i co jakiś czas robotnicy wyłączają prąd- praca w przychodni zamiera.
Kiedy przychodzi nasza kolej wchodzimy do gabinetu. Nie idzie otworzyć drzwi do końca- haczą o krzesełka przy biurku. Gabinet niewielki. Lekarka pisze coś w kartotece. "Moment" odpowiedziała, więc czekam. Córka zdziwiona patrzy co ona robi, że sobie coś pisze- nikt i tak tego nie rozczyta. Zaczyna mnie wypytywać, potem zabiera się za badanie. Nie umyła rąk! Nie umknęło to mojej uwadze, ale też nie ma gdzie ich umyć. W ciasnym gabinecie nie ma umywalki, nie ma mydła, środków do dezynfekcji. Nie zmienia też papierowych ręczników na kozetce. Nie wiem czy leżą tam od dziś czy od kilku dni. Tam również gorąco. Kiedy wychodzimy już do domu około 16:30 (od 15:00 w przychodni) nie widzę swojej kurtki. Przywalona innymi. Chwytam się za poszukiwania i wszystko z haczyka spada. Dokopuję się do swojej i przewieszam inne aby jakoś się trzymały. Przepychamy się przez korytarz do wyjścia. Na dworze mokro, ale chłodniej, świeże powietrze, cieszę się że już tam nie wrócimy w najbliższym czasie.

Oto obraz wizyty w gabinecie prywatnym i obsługi w państwowej służbie zdrowia. Pozostawiam bez komentarza.

  © Blogger template 'Isolation' by Ourblogtemplates.com 2008

Back to TOP